Niedzielne popołudnie. Wchodzimy na plac. W powietrzu unosi się zapach przepalonego oleju przyprawionego domieszką kurzu. Atmosfera nieco odpustowa – piękne panie w odświętnych kreacjach, obok stoiska z bigosem i piwem w plastikowych kuflach. Jedno jest pewne – jesteśmy we właściwym miejscu.
Na twarzach gapiów maluje się radość. Miny kierowców są równe grymasom oglądających widowisko młodych chłopców. Zgrzyt przekładni, warkot silników, błoto. Każda obcierka ścigających się samochodów powoduje eksplozję euforii. Wzdłuż toru stoją emerytowane wraki z poprzednich edycji. Zewnętrznie nie różnią się od aut z linii startowej poza tym, że te drugie mają ochotę jechać. Wszystkie parametry samochodów mają charakter symboliczny. Design przypomina pojazdy z Mad Maxa – no, tak prawie. Chłodnica na dachu, filtr powietrza wystający z maski czy układ wydechowy ponad poziomem karoserii – tego w ruchu miejskim nie zaznamy. Park maszyn nie jest wyposażony w żadne specjalistyczne punkty napraw. Trochę trytek, konkretny młotek czy klucz do kół powinien wystarczyć do wskrzeszenia wehikułu. Ustawione w rzędzie autolawety czekają aż przyjdzie czas na ich kolej w tej zabawie.
Nie ma tu miejsca na sprzętowy onanizm znany z tematycznych zlotów poszczególnych marek. Każdy na swój sposób jest równy. Wynik? Ważny, ale w natłoku adrenaliny i dobrej zabawy, wydaje się być drugorzędny.